Na początku października 2017 roku wygrzewaliśmy się w ciepłej Grecji. W dwanaście miesięcy później, mądrzejsi o kilka podróżniczych doświadczeń, wylądowaliśmy w chłodnej, deszczowej Norwegii. Jedno ze zdobytych doświadczeń dotyczy podstawowego i naszym zdaniem ważniejszego prawa podróżowania, prawa do chwili odpoczynku. Ten wyjazd miał więc na odpoczynku bazować. Nawet pogoda w Stavanger nie mogła nam tego odebrać.
Najczęściej kiedy znajdujemy tani lot, jak ten z Katowic do Stavanger, włączamy tryb przygotowawczy. Gdzie będziemy spać? Co chcemy zobaczyć? Ile pieniędzy bierzemy ze sobą? Choć ostatnia kwestia jest bardzo umowna i zależna od tego, co zastaniemy na miejscu. Wpadamy w pewnego rodzaju szał, który kończy się z chwilą wejścia do samolotu lub autokaru. Mimo że przeprowadziliśmy research dotyczący tego, co chcemy zobaczyć w Stavanger, na ten tydzień zarzuciliśmy typową blogową spinę.

Tani lot do Norwegii
Budzik zadzwonił o wpół do trzeciej w nocy. Niektórzy mogli by stwierdzić nad ranem, ale dla nas to noc. Na wszelki wypadek ustawiliśmy budzenie na obu komórkach. Już spakowani z wyszykowanym prowiantem, czekającym w lodówce od poprzedniego wieczoru, ubraliśmy się i wsiedliśmy w lokalny autobus do Katowic.
Z racji na pracujących w Norwegii Polaków, loty do Stavanger — szczególnie te z Pyrzowic są dość tanie (my zmieściliśmy się w 185 zł za osobę przy lotach w dwie strony). Ceny biletów będą mniejsze jeśli zdecydujecie się zostać w Norwegii tydzień lub dłużej. Weekendowy wypad może być bardziej kosztowny jeśli chodzi o przeloty.

Na katowickim dworcu spędziliśmy ponad godzinę. Busik, wożący ludzi z placu Andrzeja do Pyrzowic i z powrotem, miał odjechać o 4:45. Ruszyliśmy minutę po czasie, więc byłem nieco poirytowany ;).
Na lotnisko wchodziliśmy zaspani. Przed bramkami zastaliśmy tłum ludzi. Kolejka na kilkaset osób posuwała się sprawnie. Raczej nie było obaw, że nie zdążymy przejść przez bramki. W strefie wolnocłowej znaleźliśmy się więc na trzy kwadranse przed odlotem samolotu.
Niestety dla pasażerów, tanie linie wpadły na pomysł, jak pozornie uporządkować bagażowy problem zaistniały w przypadku samolotów Wizz Air i Ryanair. Dotychczas wszyscy zabierali na pokład dwie sztuki bagażu podręcznego. Jedną większą i jedną mniejszą. I obie chowali w przestrzeni nad głowami, zostawiając sobie miejsce na nogi. W ten sposób dla części pasażerów zaczynało brakować miejsca na bagaże.
Po zmianach, osoby podróżujące wyłącznie z bagażem podręcznym i bez wykupionego priorytetu wejścia na pokład mogą zabrać ze sobą wyłącznie jeden duży bagaż podręczny, który zostaje zabrany przed wejściem do samolotu. Żeby go odebrać należy czekać z innymi pasażerami przy taśmie.
Podróżowanie z bagażem podręcznym po pierwsze miało być tańsze. Miało też być szybsze. Niestety zmuszenie ludzi do oczekiwania na bagaż podręczny zabiera jedną z korzyści takiego podróżowania. Po trzecie, posiadanie bagażu podręcznego na pokładzie umożliwiało zabranie ze sobą elektroniki, jak aparaty czy kamery. Teraz, kiedy bagaż zostanie zabrany pod pokład, elektronikę należy wyjąć. A jeśli jest jej nieco więcej, należy pochować ją po kieszeniach lub obwiesić się jak choinka.
I to niestety kwestia elektroniki zmusiła nas do wykupienia priorytetu wejścia. Nie wyobrażam sobie wchodzenia do samolotu z aparatem na szyi, GoPro w ręce i licznymi ładowarkami schowanymi po kieszeniach.
Ta wygoda kosztowała nas kilkadziesiąt złotych. Wciąż było tanio, ale tanie linie nie są już tak tanie, jak być powinny. Zwłaszcza, że do całości musieliśmy dołożyć kolejne siedemdziesiąt złotych na odprawienie się na lot powrotny. Wizz Air wpadł na pomysł, że jedynie osoby z zarezerwowanym miejscem mogą dokonać odprawy na 30 dni przed wylotem. Jeśli nie zarezerwujecie sobie miejsca w samolocie i zdecydujecie się na losowy przydział miejsc, odprawa możliwa będzie na 48 godzin przed godziną wylotu. Jednym słowem, jeśli chcecie polecieć gdzieś na dłużej niż dwa dni i nie wybierzecie miejsc w samolocie, konieczne będzie odprawienie się w miejscu docelowym.
Stavanger — pogoda zmienna niczym kobieta
Pierwszy kontakt z Norwegią to strugi deszczu, spływające z szyb lądującego samolotu. Wyszliśmy z lotniska (Stavanger Lufthavn) na ulicę i omijając krople deszczu, podbiegliśmy do przystanku autobusowego, na którym już czekał autokar linii Flybussen, wożący pasażerów z lotniska do centrum Stavanger oraz do przystani promowej, skąd można wybrać się na słynny Preikestolen.

Stavanger — dojazd z lotniska autobusem
Koszt transferu z lotniska to 120 NOK, jeśli bilet kupimy przez internet i 150 NOK, kupując go u kierowcy. Dzieci, studenci czy emeryci zapłacą 90 NOK. Przy internetowej rezerwacji jeszcze bardziej opłacalne będzie wykupienie biletu na podróż z i do lotniska za jednym razem (180 NOK w przypadku biletów dla dorosłego). Bilet na autobus linii Flybussen jest ważny w danym dniu niezależnie od godziny odjazdu, a te są dość częste.
Odległość pomiędzy lotniskiem zlokalizowanym w miejscowości Sandnes a centrum Stavanger wynosi jakieś 14 kilometrów, więc jeśli ktoś ma czas, można pokombinować z dojazdem miejskimi autobusami Kolumbus. Najpierw trzeba jechać do Soli i przesiąść się na drugi autobus już do centrum Stavanger. Linia numer 9, która kiedyś kursowała z lotniska bezpośrednio do centrum miasta, niestety została już wycofana. Podróż Kolumbusami będzie nieco tańsza, jednak autobusy te spod lotniska nie jeżdżą tak często, jak autokary Flybussen.
W około pół godziny od lądowania znaleźliśmy się na dworcu autobusowym nieopodal sztucznego jeziora Breiavatnet z fontanną na środku. Padało jeszcze mocniej. Schowaliśmy się pod wiatą i zachodziliśmy w głowę, co teraz. W mieszkaniu, zarezerwowanym przez aplikację Airbnb mieliśmy zameldować się około piętnastej, zaś zegar wskazywał jedenastą. Ale o naszym pomyśle na deszczową Norwegię opowiemy w kolejnym tekście.

